20 sierpnia 2015

#1 Wywiad: Jakub Żulczyk

Fot. Zuza Krajewska
Jakub Żulczyk — pisarz, felietonista, scenarzysta. Pochodzi z Mazur, studiował w Olsztynie i Krakowie, od sześciu lat mieszka w Warszawie. Zadebiutował w 2006 roku w wieku 23 lat w wydawnictwie Lampa i Iskra Boża powieścią młodzieżowo-romantyczną „Zrób mi jakąś krzywdę”. Autor książek: „Radio Armageddon”, „Instytut”, „Zmorojewo” i „Świątynia” oraz najnowszej — „Ślepnąc od świateł”, za którą otrzymał nominację do Paszportu Polityki 2014.
Pytany o swój debiut, najczęściej opowiada historię, jak na przekór wydawnictwu, które prosiło o nadsyłanie rękopisów lub wydruków pocztą tradycyjną, wysłał swoje opowiadanie pocztą elektroniczną. Mówi: „Miałem szczęście” i wspomina chwile, kiedy odwiedziwszy ówczesną redakcję Lampy, Marek Włodarski pokazał mu, piętrzącą się od podłogi na dobre półtora metra, stertę papieru: kartek, skoroszytów. Były to rękodzieła innych ludzi, może do dziś bezimiennych w świecie wydawniczym. Powtarza: „Być może w tej stercie było dziesięciu lepszych pisarzy niż Żulczyk, tylko ja po prostu miałem ten impuls, że się nie posłuchałem i wysłałem opowiadanie mailem”.  Na jego przykładzie możemy się przekonać, że czasem, by zostać zauważonym, należy pójść pod prąd.
Po jednym ze spotkań autorskich, Pan Jakub zgodził się udzielić mi wywiadu dla Gdzie wydać?
Zapraszam!


Gdzie wydać?: Zacznijmy od tego, jak zaczęła się Pańska historia z pisaniem? Zainspirowała Pana do tego jakaś książka, szczególny autor, czy przyszło to nagle, coś na zasadzie „a usiądę i zacznę pisać”?
Jakub Żulczyk: Wychowałem się wśród książek, pisanie od najmłodszych lat było dla mnie naturalną czynnością, która jakby nie wiem, skąd się wzięła. Nie pamiętam jednej konkretnej, wyraźnej inspiracji. Interesowali mnie Wikingowie, więc pisałem o Wikingach. Interesowali mnie Indianie, to pisałem powieści o Indianach i tak dalej… Natomiast już jako dorosły chłopak, facet, po dwudziestym roku życia, zrozumiałem, że jest to dla mnie jakaś droga życiowa, że jestem w tym rzeczywiście dobry i powinienem rozwijać. Nie stało się to z dnia na dzień, trochę ten proces trwał, ale w końcu stałem się pisarzem, jakiego zna Pani dzisiaj.
Podczas spotkania autorskiego opowiedział Pan historię, jak doszło do wydania „Krzywdy”, ale mnie ciekawi, czym kierował się Pan, wybierając wydawnictwo?
Miałem pewną intuicję, która potwierdziła się w praktyce. Myślę, że Lampa i Iskra Boża było jedynym ówczesnym wydawnictwem, w którym tak naprawdę był sens zadebiutować. Lampa wydawała mało książek i były to bardzo wyselekcjonowane rzeczy. W dodatku miała swój magazyn, w którym przed wydaniem książki można było opublikować coś krótszego.
Poza tym wydawnictwo pasowało mi profilowo, generalnie to, co Lampa „produkowała”, co sobą prezentowała. Chciałem tam zadebiutować i do dzisiaj cieszę się, że to zrobiłem. Dlatego dodruk „Zrób mi jakąś krzywdę” został wydany przez Lampę i Iskrę Bożą, a nie innego wydawcę. W pewnym sensie zaszczytem dla mnie było zadebiutować w jednej i tej samej „wytwórni”, w tym samym labelu co Dorota Masłowska, którą bardzo podziwiałem i dalej podziwiam.
Wydaje mi się, że o to właśnie chodziło, a moja intuicja okazała się dobra. Pamiętam różne inne debiuty z tych lat wydawane w dużych wydawnictwach typu Świat Książki, w którym teraz jestem które kompletnie poprzepadały.
A teraz, kiedy wybierał Pan wydawcę przy „Ślepnąc od świateł”, od czegoś to zależało, czy może to wydawnictwo wyszło z propozycją?
Szczerze mówiąc, nie pamiętam, ponieważ podpisałem tę umowę już jakiś czas temu, ale to chyba wydawnictwo wyszło z propozycją. Wtedy jednak właścicielem Świata Książki była firma Bertelsmann Media, w między czasie w nastąpiła zmiana właściciela na Firmę Księgarską Olesiejuk, więc były pewne zawirowania. Mimo wszystko z moim obecnym wydawcą układa mi się bardzo dobrze, chociaż, jak to w każdym małżeństwie, bywają kłótnie, ale nie mam powodów do narzekań.

Kiedy wejdzie się w tryb zawodowego pisarstwa, wyboru wydawnictwa dokonuje się z dużo bardziej prozaicznych powodów. Mianowicie: kto da większą zaliczkę, lepsze warunki, kogo się bardziej polubi, kto będzie miał fajniejszy pomysł na to, w jakim kontekście wydawniczym autora umieścić. Już z tych mniej romantycznych powodów wybiera się wydawcę.

Fot. Wojciech Olszanka

Jeszcze odnosząc się do „Zrób mi jakaś krzywdę”. Niedawno zrobił Pan na swoim fanpage’u ankietę, pytając w niej czytelników, którą z Pańskich książek lubią najbardziej. Jak się Pan czuje z tym, że wciąż, po tylu latach od debiutu, nadal jest tą najbardziej chwytliwą książką, ludzie nadal o niej pamiętają?
Wydaje mi się, że jednak moją najbardziej chwytliwą książką jest „Ślepnąc od świateł”, ponieważ mówią za tym twarde liczby dotyczące sprzedaży. Na pewno też „Ślepnąc” przyjęło się najlepiej w tym sensie, że miało najlepsze recenzje.
„Zrób mi jakąś krzywdę” nie jest najlepszą książką, jaką napisałem. Chciałbym, żeby ludzie sądzili, że „Ślepnąc od świateł” jest najlepszą książką, jaką do tej pory napisałem, bo sam tak uważam, tylko że ja zawsze będę uważał, że moja ostatnia książka jest  tą najlepszą.
Mimo wszystko strasznie jakby mnie wzrusza, że książki, które napisałem tyle lat temu — „Zrób mi jakąś krzywdę”, „Radio Armageddon” — są wciąż żywe. Dla mnie, jako dla autora, jest to wielkie szczęście, bo żyjemy w rzeczywistości, w której książka żyje miesiąc-dwa, więc z pewnością jest to powód do szczęścia.
Jak wspomina Pan swoje pierwsze spotkanie autorskie? Było dużo ludzi, czy raczej garstka, dwie-trzy osoby?
Czytałem w Bunkrze Sztuki z pięcioma innymi autorami niewydane jeszcze fragmenty książek. Było to przed wydaniem „Krzywdy” i nikt nie wiedział, kim właściwie jestem. Wspominam to dziwnie, bo kompletnie nie wiedziałem, o co chodzi i byłem strasznie stremowany.
Natomiast pierwsze zorganizowane spotkanie odbyło się chyba w Rastrze. Przyszło na nie trochę ludzi, Paweł Dunin-Wąsowicz dobrze je nagłośnił. Nie zawsze jednak było kolorowo, pamiętam jedno spotkanie autorskie pod Krakowem, na które nikt nie przyszedł. Ale takie rzeczy też trzeba przeżyć, bo to hartuje charakter.
A teraz, gdy Pan wychodzi na spotkanie autorskie, czy nadal czuje Pan stres?
Po zrobieniu czegoś x-razy nie ma już stresu, jest się do pewnych sytuacji przyzwyczajonym. Oczywiście zawsze towarzyszy człowiekowi ten lęk, że tym razem też nikt nie przyjdzie, ale od jakiegoś czasu nie mogę narzekać na brak zainteresowania moimi spotkaniami autorskimi. Osobiście bardzo lubię spotkania z czytelnikami i nie stresują mnie one.
W jednym z wywiadów wyczytałam, że mieszkanie Instytut naprawdę istniało.
Tak, to prawda.
W jakim stopniu to Pana zainspirowało do napisania „Instytutu” i w jakim stopniu teraz Pan się inspiruje różnymi miejscami do tworzenia?
Inspiruje mnie wszystko. To jest tak, że mój mózg nagrywa wszystko, co mnie otacza, wszystko co przeczytam i później, z jakiś niewiadomych powodów, wybrane rzeczy lądują w książkach.
Instytut był mieszkaniem w Krakowie, w którym mieszkałem przez zaledwie chwilę, dwa miesiące. Było to mieszkanie coś na pograniczu skłotu. Przewinęła się przez nie masa ludzi. Mieszkało tam zawsze na rotacji 5-6 osób, ze dwa były punkty stałe. Mieszkał tam mój bardzo serdeczny przyjaciel, z którym do dzisiaj się przyjaźnię, sam mieszkałem niedaleko, więc go codziennie odwiedzałem. Całe moje życie, tak zwane studenckie, krążyło wokół tego kultowego Instytutu, pamiętam z niego mnóstwo różnych sytuacji i imprez.
I przyszło mi kiedyś do głowy, co by się stało, gdyby w tych wszystkich miłych chwilach i sytuacjach przydarzył się rzeczywisty horror.
I na koniec: ma Pan jakąś radę dla początkujących pisarzy?
Po pierwsze, bardzo dużo czytać i to czytać rzeczy różnych, nie tylko tych, które aktualnie wychodzą, ale też chodzić do antykwariatów, do bibliotek, czytać nie tylko autorów bieżących, którzy są promowani, robić sobie trochę takie kursy z czytania. Traktować czytanie jako dokształcanie się.
Po drugie, być cierpliwym.
Po trzecie, nie wydawać w wydawnictwach typu vanity press, którym trzeba zapłacić, żeby być wydanym. Absolutnie nigdy w życiu tego nie robić. Pisarz, jak jest coś wart, to zawsze ktoś mu zapłaci parę złotych, żeby wydać jego książkę i zawsze w niego coś zainwestuje. I ważyć słowa. Nie rozwodzić się na portalach społecznościowych typu Facebook, Twitter i tak dalej. Zostawiać swoje najlepsze zdania i wyrazy dla swojej prozy.


Bardzo serdecznie dziękuję Jakubowi Żulczykowi za poświęcenie mi pięciu minut na rozmowę.
To mój debiut, jeśli chodzi o przeprowadzanie wywiadów, ale mam nadzieję, że nie poszło mi tragicznie i dla kogoś będzie on wartościowy. Osoby, które nie znają twórczości Jakuba Żulczyka, zachęcam do sięgnięcia po jego powieści, bo z pewnością warto!

1 komentarz:

  1. Musisz tylko dojść na skraj, skoczyć i opaść na samo dno. Wtedy się odbijesz. Tak robi człowiek, który nie potrafi pływać, a się topi. Opada na dno i się od niego odbija; mocno, w górę, i zaczyna machać rękoma i nogami, i w końcu wydostaje się na powierzchnię, bo chęć przetrwania uczy go pływać.

    OdpowiedzUsuń